W Koczin mieliśmy zostać krócej, a zostaliśmy dłużej. Głównie z uwagi na to, że jak już mieliśmy jechać dalej ogłoszono strajk i żaden autobus, riksza czy taksówka nie mogła zawieźć nas do Alleppey, które było następne na naszej liście. Trzeba przyznać, że jakoś szczególnie nie rozpaczaliśmy. Koczin było pierwszym miejscem na trasie naszej podróży, ale jak się potem okazało takim, do którego nawet chętnie byśmy wrócili. Dodatkowo pierwsze dwa dni zniosłam dosyć ciężko – z uwagi na straszny upał i sporą wilgotność powietrza, więc przedłużony pobyt w Fort Koczin potraktowaliśmy jako czas na spokojną aklimatyzację.
Coś jest w tym miejscu – jak na Indie jest tu stosunkowo
cicho. Ulice tłoczne, ale nie tak jak w innych miejscach. Samo Fort Koczin
można obejść w kilka godzin. Ale przecież nie chodzi o to by biegać w upale i
jak najszybciej „zaliczyć” wszystkie atrakcje. Spacerowaliśmy po wąskich
uliczkach podziwiając pozostałości ery kolonialnej, wieczory spędzaliśmy na
nabrzeżu wpatrując się w chińskie sieci i poszukując najlepszego jedzenia.
Oczywiście zwiedziliśmy wszystkie punkty obowiązkowe, o których mowa w
przewodnikach. Bazylikę Santa Cruz, kościół św. Franciszka, synagogę Paradesi,
dzielnicę żydowską, pałac Mattancherry, Bishop’s House, centrum kathakali. Ale
nie to nas urzekło. Chodzi raczej o lekko leniwą atmosferę tego miejsca, składy
antyków, sklepy z tysiącem przypraw, nasycone kolory i niesamowite światło, w
którym nawet śmieci wydają się jakieś takie malownicze. Jednego dnia wybraliśmy
się również na wyspę Vypeen, na której jest jedna z podobno ładniejszym plaż –
Cherai Beach. Wyprawa ta okazała się dłuższa niż się spodziewaliśmy, a
skończyła moim chowaniem się pod ręcznikiem przed natarczywymi spojrzeniami
gapiów, którzy uznali, iż kobieta w stroju kąpielowym jest niezwykle
interesującym zjawiskiem. Tak – to zdecydowanie minus wakacji w Indiach. W
niewielu miejscach można w sposób nieskrępowany korzystać z plaż. Ale warto
było dla samej podróży – najpierw promem, potem autobusem i na koniec rikszą (my
cały czas mówimy tuk-tuk, ale miejscowi
używają nazwy riksza). Prom był śmiesznie tani – kosztował 4 rupie od osoby w
jedną stronę. Przy wejściu na prom – małe zaskoczenie – kobiety po jednej
stronie, mężczyźni po drugiej. Podobnie w autobusach.
Tak nam się spodobało plątanie się po Fort Koczin, że nawet
nie zadaliśmy sobie trudu, żeby popłynąć na lądową część Koczin czyli do Ernakulam.
Ale jakoś możemy z tym żyć.
No i to co najważniejsze – jedzenie!!! Tak trafiliśmy w Fort
Koczin na kilka naprawdę fajnych miejsc. Osławiony Tea Pot, polecany w Lonely
Planet Dal Roti, Oceanos, w którym jedliśmy jedno z lepszych curry z krewetek i
pyszną rybę no i artystyczna Kashi Art Cafe, w którym moje ociężałe z upału
ciało zaznało ukojenia w postaci przepysznej mrożonej herbaty (tak –
ryzykowałam, w herbacie było pełno lodu). No i po trzech dniach napiłam się
prawdziwej kawy! Nie słodkiej jak ulepek kawy rozpuszczalnej z mlekiem.
Po dwóch dniach spędzonych w Fort Koczin można poczuć się
jak u siebie. Uliczki są już znajome, codziennie mija się te same sklepiki i
tych samych sprzedawców, którzy zapraszają nie tylko do zakupów, ale i do
rozmowy. Miłe to miejsce.
Informacje praktyczne:
Pieniądze:
100 rupii indyjskich = 5,78zł (9.06.2015)
Nocleg:
Christ Ville Homestay, K.L. Bernard Master Road – bardzo blisko
bazyliki, bardzo blisko wszystkiego. Cena za pokój bez klimatyzacji – 900
rupii. Gospodyni – Preethy bardzo miła i pomocna. Przygotowuje bardzo dobre
masala dosa.
Jedzenie:
Dal Roti, Lilly Street, ogromny wybór dań kuchni południowo
indyjskiej. Można dostać zawrotu głowy. Ostatecznie zamówiliśmy paneer thali i
thali warzywne. Do tego lemoniada imbirowa (jeden z moich ulubionych napoi) i
woda. Zapłaciliśmy 530 rupii. Było pyszne!
Oceanos Sea Food Restaurant, Elphinstone Road, pyszne
krewetkowe curry! Ostre, w gęstym, aromatycznym sosie. Rybne thali – baaardzo
ostre! Krewetki w curry były ogromne. Tu za kolację z napojami zapłaciliśmy 790
rupii.
Kashi Art Cafe, Burgher Street. Kawiarnia połączona z
galerią. Podobno kultowe miejsce w Koczin. Trochę czuć, że to ulubione miejsce
turystów, ale mimo wszystko bardzo warto. Poza tym było tez sporo hindusów. W
Kashi byliśmy na późnym śniadaniu. Omlet ze szpinakiem i grzybami był bardzo
dobry i ogromny. Do tego owoce i przedziwny chleb o lekko kokosowym posmaku.
Tea Pot,
Peter Celli Street. Na informację o tym miejscu trafiałam na każdym
blogu, który przeglądałam przed wyjazdem. Jedzenie nie było jakieś powalające,
ale smaczne. A atmosfera bardzo przyjemna. Lemoniada imbirowa – pyszna. Za
lunch zapłaciliśmy 580 rupii.
Transport:
Z lotniska jechaliśmy taksówką zapewnioną przez właścicieli
naszego pensjonatu, więc pewnie przepłaciliśmy (1200 rupii). Po samym Fort
Koczin poruszać można się pieszo. Pojechaliśmy rikszą do dzielnicy żydowskiej
(80 rupii w jedną stronę).
Prom na wyspę Vypeen – 4 rupie w jedną stronę/os.
Autobus na Cherai Beach – 20 rupii w jedną stronę/os.
Dodatkowo riksza, którą trzeba dojechać 2,5 km do samej plaży (około 50 rupii).
Wstępy do wszystkich zabytków są bardzo tanie. Wyjątkiem
jest bilet do Kerala Kathakali Centre. Za wstęp na pokaz zapłaciliśmy 600 rupii
od osoby. Oczywiście pokaz był przygotowany z myślą o turystach (normalnie
przedstawienia Kathakali trwają nawet całą noc), ale warto było pójść, żeby
chociaż powierzchownie zapoznać się z tym dziedzictwem Kerali. Było całkiem
ciekawie. Nawet się nie wynudziliśmy. A ponieważ byliśmy poza sezonem, teatr
był prawie pusty, dzięki czemu łatwiej było się skupić na tym co widzimy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz