niedziela, 31 maja 2015

Indie




Miłość do Indii jest trudna. Może się rozwiać od razu przy pierwszym spotkaniu (...). Można wziąć za nią zwykłe zauroczenie egzotyką i malowniczością. Wymaga wielu pobytów i dość szczególnej postawy, w której sprzyjająca zachwytowi niewinność spojrzenia łączyłaby się z krytycznym sceptycyzmem (...). Indie nie są krajem uroczym (...)
/Jean-Claude Carriére, Alfabet zakochanego w Indiach/

Od powrotu z Indii minęły już dwa tygodnie. Tak naprawdę tylko dwa tygodnie, ale od razu po powrocie dopadła nas brutalna, szara rzeczywistość i rzuciliśmy się w wir pracy. Nie było czasu spokojnie omówić wyjazdu, wybrać zdjęć. Nasza podróż wydaje się już bardzo odległym wspomnieniem. Dlatego czas najwyższy przejrzeć notatki, zdjęcia i powspominać.  

Przewrotnie zaczniemy od podsumowania naszej podróży. Ambitny plan jest taki, by w kolejnych wpisach pokazać wszystkie miejsca, które odwiedziliśmy w czasie 3 tygodni spędzonych na południu Indii.

Był to nasz pierwszy pobyt w tym ogromnym kraju. Skupiliśmy się na jego południowej części. Dlatego nie możemy się nazwać znawcami Indii. Biorąc pod uwagę ogrom i zróżnicowanie tego kraju, by móc stwierdzić, że znamy Indie, musimy tam wrócić jeszcze wiele razy. Ale chyba chcemy. Pierwsze spotkanie wypadło obiecująco. Kto wie co z tego wyniknie....

Pewnego zimowego wieczoru postanowiliśmy zrobić pierwszy krok ku kolejnej przygodzie i bez większego zastanowienia kupiliśmy bilety do Indii. Sprawdziliśmy tylko jaka pogoda panuje na południu w czasie kiedy możemy się wyrwać z pracy i po 10 minutach lot był zabukowany. A potem to już tylko odliczanie. No i załatwienie wizy (oczywiście nie sprawdziliśmy przed kupieniem biletów czy jest potrzebna), szczepień (Sławek postanowił je sobie odpuścić) i kilku innych niezbędnych spraw. 

Plan był taki, żeby nie robić planu. Lądowanie w Koczin, wylot do Polski z tego samego miejsca po 3 tygodniach. I to wszystko co mieliśmy zaplanowane. Ok - zarezerwowaliśmy od razu pierwsze dwa noclegi w Fort Koczin i taksówkę z lotniska (przylot był w nocy i taksówka była jedyną rozsądną opcją).

Wybraliśmy południe Indii z kilku powodów. Chcieliśmy odpocząć, a nie biegać z wywieszonym językiem z północy na południe, ze wschodu na zachód. Słyszeliśmy, że Kerala jest trochę podobna do Sri Lanki, w której zakochaliśmy się od pierwszego wejrzenia dwa lata temu. Dobre jedzenie, plaże, piękne widoki, rozlewiska, dzika przyroda, woda i góry. Czemu nie? Kerala jest jednym z najmniejszych stanów Indii, ale najgęściej zaludnionym. Co ciekawe - Indie są największą demokracją świata, a w Kerali w demokratycznych wyborach wybrano komunistyczny rząd stanowy. Na każdym kroku powiewają tu czerwone flagi z sierpem i młotem. Często na swojej drodze można również spotkać Lenina z brązu. Mieszkańcy Kerali są najbardziej wykształceni w całych Indiach, a poziom analfabetyzmu jest tu najmniejszy. Coś w tym jest - najbardziej zadbane budynki w Kerali to zazwyczaj szkoły. No i kościoły. Tak, sporo tu kościołów. W Kerali zgodnie żyją hinduiści, muzułmanie i chrześcijanie. 

Zaczęliśmy w Koczin. Potem było Alleppey, Kumily, Munnar, Maduraj i Kanyakumari w Tamilnadu, Trivandrum i Varkala. Przejechaliśmy (i przepłynęli) prawie 1000 km - autobusami, pociągami, rikszami, taksówkami, promami, łódkami.  

Nasze główne skojarzenia z Keralą to: upał, jedzenie, przyroda, kolory, kontrasty, ludzie, masa ludzi.

W trakcie całej podróży zaskoczyło nas kilka rzeczy. Mile - życzliwość mieszkańców. Na każdym kroku spotykaliśmy się z sympatycznym zainteresowaniem. Czasem wzbudzaliśmy nawet małą sensację, ale zawsze znalazł się ktoś, kto chciał nam pomóc. Gdy staliśmy na dworcach autobusowych zdezorientowani nazwami miejscowości napisanymi w jednym z obowiązujących w Indiach języku (ബസ് സ്റ്റോപ്പ്), zawsze znalazł się ktoś, kto wsadził nas do odpowiedniego autobusu. Wiele razy bezinteresownie proponowano nam pomoc. Szczególnie kobiety wydawały się być zatroskane naszym losem.  Zaskoczeniem było również to, jak ludzie na nas reagują. Pierwszy raz w życiu przyszło nam pozować do zdjęć jako atrakcja.  Niemiłym zaskoczeniem był wszechogarniający syf. Innego słowa chyba nie można użyć. Oczywiście byliśmy przygotowani na śmieci i brud. Ale chyba nie aż w takim stopniu. Hindusom zdaje się to w ogóle nie przeszkadzać. Przez okna autobusów i pociągów wyrzucają opakowania po jedzeniu i wszystko co mają pod ręką. Śmieci lądują w każdym przydrożnym rowie, a gdy już ich się trochę nazbiera - są podpalane. Między tym wszystkim biegają bose dzieci, kozy, psy i krowy. Dla nas to nie do pomyślenia. Nie było innego wyjścia - trzeba się było do tego przyzwyczaić. Tak jak do kilku innych rzeczy. 

Wyjeżdżając w nowe miejsce zawsze jesteśmy nastawieni na smakowanie lokalnego jedzenia. W zasadzie zazwyczaj jest to dla nas jedna z głównych atrakcji. W Kerali pod tym względem czuliśmy się jak w raju!!! Przez 3 tygodnie delektowaliśmy się wspaniałymi keralskimi potrawami i ani razu nie pomyślałam, że mam dość ryżu. Kuchnia Kerali jest przede wszystkim wegetariańska, co jest dla mnie szczególną zaletą. Poza tym sporo je się tutaj ryb i owoców morza. Oczywiście kuchnia indyjska jest tak samo zróżnicowana jak same Indie, więc mogę tylko powiedzieć, że kuchnia południowoindyjska to coś, co zdecydowanie przypadło nam do gustu. Sławek do każdego posiłku zamawiał swoje ukochane mango lassi, którego jakoś nie możemy odtworzyć w Polsce. Pewnie dlatego, że ten w Indiach przygotowywany jest nie na bazie jogurtu a curdu. 

Twierdzę, że nasza podróż upłynęła pod hasłem „więcej szczęścia niż rozumu”. Czasem byliśmy zmęczeni, czasem źli, czasem zdezorientowani. Jednak mimo kilku przeciwności losu (pijany kierowca taranujący inne samochody na poboczu) i drobnych wpadek (zgubienie aparatu, całe szczęście nie na długo) dziś pamiętam już tylko pozytywy naszej podróży. I o tym w następnych częściach relacji.


















Brak komentarzy: