Miłość do Indii jest
trudna. Może się rozwiać od razu przy pierwszym spotkaniu (...). Można wziąć za
nią zwykłe zauroczenie egzotyką i malowniczością. Wymaga wielu pobytów i dość
szczególnej postawy, w której sprzyjająca zachwytowi niewinność spojrzenia
łączyłaby się z krytycznym sceptycyzmem (...). Indie nie są krajem uroczym
(...)
/Jean-Claude Carriére, Alfabet zakochanego w Indiach/
Od powrotu z Indii minęły już dwa tygodnie. Tak naprawdę
tylko dwa tygodnie, ale od razu po powrocie dopadła nas brutalna, szara rzeczywistość
i rzuciliśmy się w wir pracy. Nie było czasu spokojnie omówić wyjazdu, wybrać
zdjęć. Nasza podróż wydaje się już bardzo odległym wspomnieniem. Dlatego czas
najwyższy przejrzeć notatki, zdjęcia i powspominać.
Przewrotnie zaczniemy od podsumowania naszej podróży.
Ambitny plan jest taki, by w kolejnych wpisach pokazać wszystkie miejsca, które
odwiedziliśmy w czasie 3 tygodni spędzonych na południu Indii.
Był to nasz pierwszy pobyt w tym ogromnym kraju. Skupiliśmy się
na jego południowej części. Dlatego nie możemy się nazwać znawcami Indii.
Biorąc pod uwagę ogrom i zróżnicowanie tego kraju, by móc stwierdzić, że znamy
Indie, musimy tam wrócić jeszcze wiele razy. Ale chyba chcemy. Pierwsze
spotkanie wypadło obiecująco. Kto wie co z tego wyniknie....
Pewnego zimowego wieczoru postanowiliśmy zrobić pierwszy krok
ku kolejnej przygodzie i bez większego zastanowienia kupiliśmy bilety do Indii.
Sprawdziliśmy tylko jaka pogoda panuje na południu w czasie kiedy możemy się wyrwać
z pracy i po 10 minutach lot był zabukowany. A potem to już tylko odliczanie.
No i załatwienie wizy (oczywiście nie sprawdziliśmy przed kupieniem biletów czy
jest potrzebna), szczepień (Sławek postanowił je sobie odpuścić) i kilku innych
niezbędnych spraw.
Plan był taki, żeby nie robić planu. Lądowanie w Koczin, wylot
do Polski z tego samego miejsca po 3 tygodniach. I to wszystko co mieliśmy
zaplanowane. Ok - zarezerwowaliśmy od razu pierwsze dwa noclegi w Fort Koczin i
taksówkę z lotniska (przylot był w nocy i taksówka była jedyną rozsądną opcją).
Wybraliśmy południe Indii z kilku powodów. Chcieliśmy
odpocząć, a nie biegać z wywieszonym językiem z północy na południe, ze wschodu
na zachód. Słyszeliśmy, że Kerala jest trochę podobna do Sri Lanki, w której zakochaliśmy
się od pierwszego wejrzenia dwa lata temu. Dobre jedzenie, plaże, piękne
widoki, rozlewiska, dzika przyroda, woda i góry. Czemu nie? Kerala jest jednym
z najmniejszych stanów Indii, ale najgęściej zaludnionym. Co ciekawe - Indie są
największą demokracją świata, a w Kerali w demokratycznych wyborach wybrano
komunistyczny rząd stanowy. Na każdym kroku powiewają tu czerwone flagi z
sierpem i młotem. Często na swojej drodze można również spotkać Lenina z brązu.
Mieszkańcy Kerali są najbardziej wykształceni w całych Indiach, a poziom
analfabetyzmu jest tu najmniejszy. Coś w tym jest - najbardziej zadbane budynki
w Kerali to zazwyczaj szkoły. No i kościoły. Tak, sporo tu kościołów. W Kerali
zgodnie żyją hinduiści, muzułmanie i chrześcijanie.
Zaczęliśmy w Koczin. Potem było Alleppey, Kumily, Munnar,
Maduraj i Kanyakumari w Tamilnadu, Trivandrum i Varkala. Przejechaliśmy (i przepłynęli)
prawie 1000 km - autobusami, pociągami, rikszami, taksówkami, promami, łódkami.
Nasze główne skojarzenia z Keralą to: upał, jedzenie,
przyroda, kolory, kontrasty, ludzie, masa ludzi.
W trakcie całej podróży zaskoczyło nas kilka rzeczy. Mile - życzliwość
mieszkańców. Na każdym kroku spotykaliśmy się z sympatycznym zainteresowaniem.
Czasem wzbudzaliśmy nawet małą sensację, ale zawsze znalazł się ktoś, kto
chciał nam pomóc. Gdy staliśmy na dworcach autobusowych zdezorientowani nazwami
miejscowości napisanymi w jednym z obowiązujących w Indiach języku (ബസ് സ്റ്റോപ്പ്), zawsze znalazł się
ktoś, kto wsadził nas do odpowiedniego autobusu. Wiele razy bezinteresownie
proponowano nam pomoc. Szczególnie kobiety wydawały się być zatroskane naszym
losem. Zaskoczeniem było również to, jak
ludzie na nas reagują. Pierwszy raz w życiu przyszło nam pozować do zdjęć jako
atrakcja. Niemiłym zaskoczeniem był
wszechogarniający syf. Innego słowa chyba nie można użyć. Oczywiście byliśmy
przygotowani na śmieci i brud. Ale chyba nie aż w takim stopniu. Hindusom zdaje
się to w ogóle nie przeszkadzać. Przez okna autobusów i pociągów wyrzucają opakowania
po jedzeniu i wszystko co mają pod ręką. Śmieci lądują w każdym przydrożnym
rowie, a gdy już ich się trochę nazbiera - są podpalane. Między tym wszystkim
biegają bose dzieci, kozy, psy i krowy. Dla nas to nie do pomyślenia. Nie było
innego wyjścia - trzeba się było do tego przyzwyczaić. Tak jak do kilku innych
rzeczy.
Wyjeżdżając w nowe miejsce zawsze jesteśmy nastawieni na
smakowanie lokalnego jedzenia. W zasadzie zazwyczaj jest to dla nas jedna z
głównych atrakcji. W Kerali pod tym względem czuliśmy się jak w raju!!! Przez 3
tygodnie delektowaliśmy się wspaniałymi keralskimi potrawami i ani razu nie
pomyślałam, że mam dość ryżu. Kuchnia Kerali jest przede wszystkim wegetariańska,
co jest dla mnie szczególną zaletą. Poza tym sporo je się tutaj ryb i owoców
morza. Oczywiście kuchnia indyjska jest tak samo zróżnicowana jak same Indie,
więc mogę tylko powiedzieć, że kuchnia południowoindyjska to coś, co
zdecydowanie przypadło nam do gustu. Sławek do każdego posiłku zamawiał swoje
ukochane mango lassi, którego jakoś nie możemy odtworzyć w Polsce. Pewnie
dlatego, że ten w Indiach przygotowywany jest nie na bazie jogurtu a curdu.
Twierdzę, że nasza podróż upłynęła pod hasłem „więcej
szczęścia niż rozumu”. Czasem byliśmy zmęczeni, czasem źli, czasem
zdezorientowani. Jednak mimo kilku przeciwności losu (pijany kierowca
taranujący inne samochody na poboczu) i drobnych wpadek (zgubienie aparatu,
całe szczęście nie na długo) dziś pamiętam już tylko pozytywy naszej podróży. I
o tym w następnych częściach relacji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz